16.02.2016

23. ~ "Nieobecność nie oznacza przecież zapomnienia"

"Zbudowałeś mnie od złamanego serca
z klocków stworzyłeś złamane części (...)
wciąż mam blizny (...)
teraz gojenie ran będzie dwa razy trudniejsze
ale teraz co moje jest nasze"



          Wśród wielu pięknych elementów, jakie Martinez posiadał w swoim wyglądzie, to jego tęczówki podobały mi się najbardziej. Głębień karmelowych oczów Ashtona wprawiały mnie w stan odprężenia, bezkresnego spokoju i wyciszenia. Zawsze posiadały taką moc. Ich odcień był na tyle intensywny, że aż wydawałoby się, nierealny. Kiedy obok mnie nie było szatyna, tęskniłam za spacerem jego spojrzeń po moim ciele. Słodki karmel jego wzroku sprawiał, że mogłabym pragnąć go więcej i więcej, a i tak wciąż byłabym go spragniona. Nic więc dziwnego, że wrzaski umundurowanych dotarły do mnie z opóźnieniem i dopiero po kilku chwilach zdałam sobie sprawę z powagi sytuacji, w jakiej znalazłam się wraz z moim kochankiem.
          Teraz te oczy wydały mi się wyraźnie zaniepokojone. I chyba nie tylko jego takie były, ale moje również. Każdy z nas wiedział w jakim celu do moich drzwi dobija się służba państwowa i na pewno nie dlatego, że chcą ze mną wypić herbatę. Z doświadczenia wiedzą, że jeśli Ashtona nie ma w domu, znajduje się w mieszkaniu pani Lee.
          W przypływie emocji objęłam szyję Ashtona ciasno ramionami i nie chciałam wypuścić.
          - Nie zabiorą mi cię po raz kolejny. - szepnęłam.
          Poczułam chłodną, masującą mnie dłoń chłopaka w dole moich rozpalonych, przez zbliżenie między mną, a szatynem, które miało miejsce zaledwie kilka minut temu, pleców.
          - Panno Lee, wiemy, że pani tam jest! Proszę otworzyć drzwi, bo będziemy zmuszeni je wyważyć!
          Oderwałam się od torsu szatyna i spojrzałam na niego wzrokiem mówiącym coś w stylu "schowaj się pod łóżko, może cię nie znajdą!". Ashton pokręcił głową i z rozczarowaniem powiedział:
          - Czas stawiać czoła problemom, a nie od nich uciekać.
          Wstał. Ubrał się. Poprawił włosy, zmierzwione przez moje palce. Obserwowałam przez parę pojedynczych sekund jego poczynania, a następnie sama zaczęłam szukać mojej bielizny. Martinez zaśmiał się, rozbawiony i przyniósł ją dla mnie z korytarza, bo jak się okazało, była ściągana ze mnie w takim pośpiechu i tak agresywnie rzucona poza sypialnie, że wyleciała przez szparę w drzwiach. Odwzajemniłam jego uśmiech, choć do niego grymasowi na mojej twarzy wiele brakowało.
          Zarzuciłam na siebie szlafrok i wyszłam razem z Ashtonem z mojej sypialni.
          - Jeśli nie wrócisz tutaj w ciągu dwudziestu czterech godzin, nie mamy o czym ze sobą rozmawiać, Martinez. - mruknęłam.
          - Nie martw się. Pewnie pieski się za mną stęskniły i szukają byle pretekstu, żeby mnie zatrzymać. Jutro już możesz się mnie tutaj spodziewać. - uśmiechnął się słodko i musnął czubek mojego nosa.
          - A jeśli nie? - zapytałam cicho.
          - Jutro możesz się mnie spodziewać. - powtórzył wyraźniej.
          Głośne łomotanie w drzwi ani na sekundę nie ustępowało. Nie zwracając na nie zbytnio uwagi, wtuliłam się w Ashtona. Miałam dziwne wrażenie, że po raz ostatni.
          - Kocham cię. - wyszeptał w moje włosy. - I nie martw się o mnie. Nie wiadomo, czy w ogóle mnie u siebie chcą. - oznajmił i potarł uspokajająco moje ramię. Nie uspokoiłam się, ale przynajmniej pod jego dotykiem było mi przyjemniej.
          Szatyna posadziłam na stołku barowym w kuchni. Podeszłam do drzwi, które pewnie nieźle na tej wizycie ucierpiały (a niech ja zobaczę na nich choć jedną ryskę!). Rzuciłam ostatnie spojrzenie chłopakowi. On, jakby nie przejmując się, roześmiany, beztrosko wysłał mi buziaka w powietrzu. Przewróciłam oczami, ale mimo to, buziaka złapałam.
          Odkluczyłam drzwi i otworzyłam je zamaszyście.
          - Jeszcze chwilka, a byliby mi winni panowie nowiutkie drzwi. - przywitałam się grzecznie, mierząc wzrokiem policjantów i oceniając powagę sytuacji. Mój wzrok zatrzymał się na ich skórzanych pasach, uzbrojonych w paralizator, kajdanki i pistolet. Pewnie bez naboi...
          - Uprzedzaliśmy panią. - mruknął ten starszy, zarozumiały dziad, z którym miałam przyjemność spotkać się nieraz. Nigdy go nie lubiłam. - Trzeba było się pospieszyć.
          - To już ubrać się we własnym domu nie można? - zapytałam podirytowana. Potem przyszło mi do głowy, że mama właśnie w tym momencie posłałaby mi mrożące krew w żyłach spojrzenie, dlatego odetchnęłam głęboko i przyjęłam milszy ton głosu. - Co panów znów do mnie sprowadza?
          - To, co zwykle. - powiedział lekceważąco Stary Dziad. Znaczy, nazywał się jakoś inaczej, ale nie miałam ochoty, ani nawet chęci zaprzątać sobie głowy tak nieważnym nazwiskiem.
          - A odrobinkę jaśniej? - zacisnęłam szczękę. Jeśli on zaraz nie opanuje swojego kryzysu wieku średniego, to ja zaraz zakuję go w kajdanki i będę więzić go w piwnicy, bez jedzenia i picia. A patrząc na jego wystający brzuch, to byłaby dla niego największa kara.
          - My w sprawie pana Martineza... - odezwał się drugi. Przeniosłam na niego spojrzenie. Młody, wysoki brunet, o zielonych oczach. Jakiś nowicjusz, bo nigdy go wcześniej na komisariacie nie widziałam, a uwierzcie, byłam tak stałym gościem. Może nie do końca mile widzianym, ale stałym. - Nie zastaliśmy go w domu, więc pomyśleliśmy, że jest u pani.
          - Może lepiej wejdziemy. - odezwał się gruby. I już chciał przekroczyć próg mojego mieszkanka, ale stanęłam przed nim, zagradzając mu drogę. Co prawda, moje ciało nie miało żadnych szans z jego masywnym cielskiem, ale to moja posesja.
          - Chciałabym zobaczyć nakaz sądowy. - powiedziałam i dam sobie rękę uciąć za to, że Stary Dziad zerknął na mój dekolt. Spojrzałam na jego rękę.
          Obrączka.
          Czyżby żona nie zaspokajała?
          - Niestety, nie mamy go. - powiedział zielonooki. - Ale nie chcemy przeszukiwać pani mieszkania. Chcemy tylko wejść. - oznajmił i spojrzał na mnie, chcąc chyba powiedzieć "błagam wpuść mnie, bo inaczej ten stary wywali mnie z roboty". Westchnęłam i przepuściłam mundurowych w drzwiach. I pomińmy fakt, że przez chwilę zastanawiałam się, czy nie podstawić nogi Staremu Dziadowi.
          Zamknęłam drzwi i podążyłam szybko za nimi. Spojrzałam w kierunku Ashtona, który właśnie kończył chować jedzenie do lodówki, jakie zalegało wcześniej na blacie, a którego nie zdążyliśmy uporządkować z wiadomych przyczyn.
           - Witam, panie komisarzu! - przywitał się radośnie. - W czym mogę panu znowu pomóc? - zapytał, podchodząc do mnie. Gdy Stary Dziad uważnie rozglądał się po pomieszczeniu (jakbym trzymała w kuchni nie wiadomo jak dobrą spluwę), Ashton szepnął mi na ucho:
           - Moja niegrzeczna dziewczynka... - i musnął jego płatek.
          Zaśmiałam się cicho.
          - Raczej w czym my mamy pomóc tobie. - odparł lekceważąco.
          Oboje spojrzeliśmy na policjanta.
          - Znowu narozrabiałeś, Martinez...



          - Proszę nie... - wyszeptała Caroline, a jej piękne oczy powoli były zasłaniane przez coraz większą ilość przeźroczystej, słonej cieczy. Podbiegła do mnie, chwytając kruchymi dłońmi mój bark. Uścisk co prawda był słaby i na pewno nie dałby sobie rady z dwójką uzbrojonych mężczyzn, ale niezaprzeczalnie stanowczy. - Nie zabierzecie mi go. - warknęła i położyła głowę na moim ramieniu. Uśmiechnąłem się niemrawo i oparłem policzek o czubek jej główki.
          Jednak obawiałem się, że policjanci mnie zabiorą. I to na o wiele dłużej niż dwadzieścia cztery obiecane godziny.
          - Pani Lee, proszę nie stawiać oporu, bo będziemy zmuszeni aresztować także panią za utrudnianie pracy funkcjonariuszom na służbie. - powiedział jeden z nich.
          Widziałem. Widziałem, jak szatynka desperacko szuka sposobu na zatrzymanie mnie, jak próbuje opanować targające nią emocje i jak przeraża ją myśl ponownego stracenia tego, co dopiero udało nam się odbudować. Widziałem wszystko. I nie dziwiłem się jej, bo ja robiłem dokładnie to samo.
          - Mogą mi chociaż panowie powiedzieć dlaczego mnie zakłuwacie w to gówno? Przecież, do cholery, niczego nie zrobiłem! - zdenerwowałem się, gdy ciężki i niewygodny metal kajdanek uwięził moje nadgarstki.
          Lin spojrzała na moje ręce, przygryzając wargę. Następnie przybliżyła swoje usta do mojej nagiej skóry ręki muskając ją przeciągle, działając na mnie kojąco i uspokajająco, przez co w ogóle już przestało mnie cokolwiek boleć.
          - Jesteś podejrzany o handel narkotykami.
          Kurwa.
          W tym momencie nie obchodziły mnie dragi, psy, to, że nie mogę wydać nikogo z chłopaków, ani nawet grożąca mi wieloletnia odsiadka. Teraz obchodziła mnie tylko Caroline, której ciężar głowy nie czułem już na własnym ramieniu. Spojrzałem na nią. Jej załzawione, szeroko otwarte oczy i uchylone w szoku, drżące usta nie wyrażały niczego dobrego.
          A więc już wie. A miała się tego nigdy nie dowiedzieć. Miałem dla niej z tym skończyć, zostawiając przeszłość za sobą, by móc rozpocząć nowe, lepsze, piękniejsze życie z nią u boku.
          Lin była mądra. Wiedziała, że nie może mnie o nic zapytać, bo każde moje słowo może zostać wykorzystane przeciwko mnie. Mimo to wiedziałem, że ją to zabolało. Nie sam fakt, że sprzedawałem narkotyki, tylko to, że ukrywałem to przed nią. Chciałem, żeby mnie zrozumiała. Nie powiedziałem jej, bo nie był to powód do dumy, tym bardziej przed taką wspaniałą, inteligentną, wartościową dziewczyną, jaką była Caroline.
          Jej usta powiedziały tylko jedno bezgłośne pytanie: "dlaczego?", przez co mój puls przyśpieszył w niemej odpowiedzi. Spuściłem zażenowany głowę.
          - Jestem pewna, że to pomyłka. Ashton nigdy by tego nie zrobił. - usłyszałem.
          A potem poczułem, jak dziewczyna ponownie układa głowę na moim barku, wracając do poprzedniej pozycji.
           Uwielbiałem ją. Moja mała, utalentowana aktorka, która potrafiła przekonywująco grać i stwarzać pozory. Była bardzo wiarygodna.
           Oberwiesz, kiedy to wszystko się skończy. - zdołałem wyczytać z ruchu jej warg.
          - Przekonamy się na komisariacie. - oznajmił dosadnie starszy z psów. - Czy mogłaby pani już się od niego odkleić? Nie mamy tyle czasu! Jest dorosły, poradzi sobie bez pani. - dodał, patrząc na dziewczynę wtulającą się w mój bok.
           - Ale ja sobie bez niego nie poradzę. - odgryzła się Caroline i jakby chcąc jeszcze bardziej zirytować policjanta, przywarła do mnie mocnej.
           Pocałowałem ją w czoło i pomyślałem, że zawsze będzie ona dla mnie osobą, dla której w jednym momencie rzuciłbym wszystko. I chciałem jej to nawet powiedzieć, ale przerwał mi młodszy z nich.
           - Idziemy.
          Caroline rozpłakała się. Niewiarygodne było to, jak bardzo się o mnie martwiła. Wiedziała, że jeszcze jedno wykroczenie, a zawiasy jakie miałem na karku zapewniały mi pięcioletni pobyt w więzieniu. Jej zaszklone oczy mówiły wszystko - bała się. A ja uważałem ją za najsilniejszą osobą, jaką zdołałem poznać. Jednak trzeba było jej moich słów i trzeba jej mojej pamięci. Będę o niej pamiętał. Może będzie się mniej bała, może będzie usypiała spokojniej.
          - Hej, nie płacz. - powiedziałem. W tym momencie miałem tak kurewską ochotę objęcia jej ramionami, jednak kajdanki mi na to nie pozwalały. - Nieobecność nie oznacza przecież zapomnienia. Nie zapomnę, co się stało między nami, nie zapomnę moich uczuć do ciebie, ani ciebie samej. Kocham cię, Lin. I nieważne co by się stało, nieważne na ile długich lat wpakowaliby mnie do pudła, to się nie zmieni. Nikt nie zdoła tego zmienić.
          Lin spojrzała na mnie. Jej oczy posiadały coś, czego nie miały żadne inne. Ledwie potrafiłem odróżnić ciemne tęczówki od źrenic. To to spojrzenie śniło mi się całymi nocami. Z myślą o nich zatracałem się każdego dnia, a teraz dane było mi podziwiać je z bardzo, bardzo bliska. I nie zamierzałem zmarnować tej szansy.
          - Wrócisz do mnie, prawda? - zapytała, przełykając ciężko ślinę.
          - Zawsze będę z tobą. - odpowiedziałem i złożyłem pożegnalny pocałunek na jej ustach.
          Tak, miałem rację. Ona była zdecydowanie moim najtrudniejszym pożegnaniem.
          - I proszę... Zaopiekuj się Sally, dobrze? Sam nie wiem ile może to potrwać. - dodałem, wdmuchując powietrze w jej słodko pachnące włosy.
          - Oczywiście. - przytaknęła i sięgnęła do tylnej kieszeni moich spodni po klucze od mojego domu.
         Nigdy nie czułem się jednocześnie tak wstrząśnięty i tak zakochany. Gdyby Lin powiedziała mi w dniu, kiedy się poznaliśmy, że złamie mi serce i że miną dni, miesiące, nawet lata, a ból nie przeminie, i tak bym się w niej zakochał. Była warta największego bólu i najgorszego cierpienia. Była warta wszystkiego.
         Kiedy zobaczyłem, że Lin jest znów na pograniczu wybuchnięcia histerycznym płaczem, zapytałem:
         - Pamiętasz, co zawsze ci powtarzam?
         Przytaknęła głową. Ale ja nie odezwałem się, dopóki ona tego nie zrobiła. Chciałem, żeby to powiedziała.
          - Kochasz mnie.
          - Kocham cię. - zgodziłem się. - I nic tego nie zmieni.
          - Ja też cię kocham. - szepnęła, gdy łza wypłynęła spod jej powieki. Moim cholernym zadaniem było starcie jej, ale znów siły wyższe mi to uniemożliwiały, czego nie mogłem sobie wybaczyć.
          - I?
          Uśmiechnęła się przez łzy.
          - I nic tego nie zmieni. - dokończyła.
          - Starczy tego dobrego. - przerwał nam zniesmaczony, młody gliniarz, złapał Lin za ramiona i gwałtownie odciągnął ją do tyłu. Szatynka krzyknęła z bólu, a ja krzyknąłem, że ma ją zostawić, przezywając go kilka razy... Może kilkakrotnie, przez co zostałem potraktowany pałką przez komisarza.
          Nowy albo mnie nie lubił, albo zbyt bardzo lubił Lin.



          Silna.
          Musiałam pozostać silna.
          Dla Sally. Dla mnie. Dla Ashtona.
          Popchnęłam ciężkie drzwi przedszkola pięciolatki, ścierając pozostałości łez i ruszając pod salę z odpowiednią nazwą grupy, do której należała dziewczynka. Także mając dziewiętnaście, niespełna już dwadzieścia lat, szukałam "Smerfów".
          Nagle przypomniał mi się wczorajszy nocny telefon, Brian i zdenerwowanie Ashtona. Czyżby nieznajomy miał coś z tym wspólnego? Muszę wypytać Martineza o wszystko. O handel narkotykami również. Byłam ciekawa jakie "nieistotne" rzeczy ukrywa jeszcze przede mną. Kiedy uda nam się wyciągnąć go z więzienia, przysięgam, że skopię mu ten jego seksowny tyłek.
          Odetchnęłam ciężko, spoglądając na drzwi z ciemnego drewna. Sally nie może się niczego dowiedzieć, ani wyczuć mojego zdenerwowania. Wzięłam się w garść i nacisnęłam na klamkę.
         Od progu już przywitał mnie głośny gwar rozmów, krzyków i pisków dzieci. Mimowolnie na moje usta wkradł się delikatny uśmiech widząc taką liczbę pociech. Wzrokiem zaczęłam szukać siostry Ashtona.
          - A pani to po kogo? - przed moim twarzą, jakby spod ziemi, niespodziewanie wyrosła kobieta po czterdziestce, spoglądając na mnie podejrzliwie znad swoich okularów z ciemnymi oprawkami. - Nigdy nie widziałam, żeby odbierała pani stąd dziecko. - Jej głos był na tyle nieprzyjemny, nieuprzejmy i chłody, że aż na moim ciele pojawiły się ciarki.
          Przełknęłam nerwowo ślinę, starając się nie denerwować.
          - Przyszłam po Sally. Sally Martinez. - oznajmiłam.
          - Ukończyła pani osiemnaście lat?
          - Naturalnie. - odparłam, uśmiechając się sztucznie, bo wścibskie spojrzenie tej baby zaczęło mnie już irytować. Nagle zrobiło mi się żal małej Sally, że musi przebywać z kimś takim tyle czasu wciągu dnia.
          - CAROLI! - obie usłyszałyśmy głośny krzyk. Uradowana pięciolatka podbiegła do mnie szybko wyciągając ramiona szeroko. Wzięłam ją na ręce i uśmiechnęłam się promiennie.
          - Sally, znasz tą panią? - zapytała przedszkolanka i spojrzała wyczekująco na szatynkę.
          - Oczywiście, to przecież Caroli. - pisnęła uśmiechnięta dziewczynka i zarzucając mi rączki na szyje, wtuliła się we mnie mocno. Spojrzałam na czterdziestolatkę tryumfującym wzrokiem, ale z jej uciekło tylko zrezygnowane westchnienie.
          - Jest pani kimś z rodziny? - zapytała, sięgając po jakieś dokumenty.
          Wymyśl coś, Caroline. Czas na dobre kłamstwo.
          - Tak. Jestem narzeczoną brata Sally, Ashtona. Niestety, on dzisiaj nie mógł jej odebrać, ponieważ musiał zostać odrobinkę dłużej w pracy i poprosił o to mnie.
          Przełknęłam ślinę wyczekując reakcji kobiety. Ze zmarszczonymi brwiami spojrzała w papiery.
          - Musi pani podpisać się pod oświadczeniem, że odbiera pani dziecko, choć nie jest do tego upoważniona w dokumentach i gdyby coś się stało bierze pani odpowiedzialność za Sally. Mogę prosić pani godność?
          - Caroline Lee. - odpowiedziałam, odbierając jakąś kartkę od kobiety. Spojrzałam jak zapisała moje nazwisko koślawym pismem i przeniosłam wzrok na jej twarz.
          - Proszę się podpisać tu. - wskazała palcem na wykropkowane miejsce. - I tutaj.
          Złożyłam podpis, pożegnałam się i wyszłam razem z Sally z budynku, prowadząc ją za rękę do mojego samochodu. Otworzyłam drzwi, wpuszczając dziewczynkę na miejsce pasażera, po czym zapięłam pasy, poprawiając ją w foteliku. Zamknęłam drzwi, okrążyłam auto i również wsiadłam do pojazdu, zapinając pas i wkładając kluczyki do stacyjki.
          - Ashton ci się oświadczył? - zapytała pięciolatka z zadziornym uśmiechem, przez co spojrzałam na nią zaskoczona, przyglądając się przez moment jak porusza zabawnie brwiami, a już po chwili roześmiałam się głośno.
          - Nie. Skąd w ogóle takie pytanie? - ponownie przeniosłam wzrok z jezdni na moją towarzyszkę podróży, a z ust nie schodził mi uśmiech rozbawienia.
          - Bo powiedziałaś pani Claire, że jesteś jego narzeczoną... - powiedziała... zawiedziona?
          - Posłuchaj, skarbie. Musiałam to powiedzieć pani, bo inaczej mi by ciebie nie oddała, rozumiesz? Twoją siostrą nie mogłabym być, bo by to sprawdzili, a z racji tego, że znają Ashtona, nie pozostało mi nic innego i...
          - Jasne, jasne. - przerwała mi szatynka, machając lekceważąco dłonią. - Zawsze mogłaś się podać za moją ciocię.
          Cholera. Faktycznie.
          Może jednak Sally ma rację? Może podświadomie tak powiedziałam, bo chciałam żeby to była prawda? Kiedy wyobrażam sobie moją przyszłość nie widzę w niej nikogo innego u mojego boku, jak mężczyznę z twarzą Ashtona. I nie wiem jak zniosłabym myśl, że w jego życiu pojawiłaby się jakaś inna, piękniejsza, mądrzejsza, bardziej czarująca, i to z nią chciałby spędzić resztę swojego życia. To moje miejsce. I to ja powinnam założyć mu obrączkę przed kościelnym ołtarzem.
          Boże, ja naprawdę tego chciałam.
          Żeby Ashton się o tym tylko nie dowiedział...
          Spojrzałam na małą manipulantkę, która, jak nic, wrodziła się w Martineza. Zmrużyłam oczy.
          Trzeba dalej pozostać przy pozorach.
          - Wyglądam aż tak staro? - zapytałam, śmiejąc się.
          - Na pewno nie aż tak, żebyś nie mogła być czyjąś narzeczoną. - odpowiedziała i puściła mi oczko.



Cześć, kochani. Jak widzicie, nie porzuciłam jeszcze bloga, dalej zamierzam pisać rozdziały, chociaż wychodzi mi to tak, jak wychodzi. Chciałabym podziękować Wam za komentarze pod ostatnim rozdziałem (który ukazał się lata świetlne temu). Dziękuje tym, którzy ze mną zostali i mają zamiar zostać. Jesteście kochani  Btw, kto z Was jedzie na koncert Justina? Mamy szansę się spotkać, ja jadę, choć mam do Krakowa około 600 kilometrów. A jeśli wśród Was są tacy, którzy nie jadą, to nie martwcie się. Na pewno będą konkursy, w których wygraną jest bilet, tylko trzeba brać udział. Kocham i do następnego, xxo. 



4 komentarze:

  1. Świetny!!! ;) Czekam na kolejny :***

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześka! ♥️
    Ja tu zostaję i nigdzie się nie ruszam.
    Jak zaczerpnę sił, może wrócę. Na tę chwilę pozostawiam to miejsce puste.

    PS Tutaj Sky (Gissele), tylko piszę z drugiego 'mniej znanego' konta :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czekam na następny ;)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuje za komentarz! To wiele dla mnie znaczy ♥